Wiedziałem, że umieram. „Chciałbym umrzeć tak spokojnie jak Jan Paweł II”. Kiedy żył, był dla mnie nikim.
fot. milujciesie.org.pl |
Był wieczór przed wigilią Bożego Narodzenia 2005 roku. W ciągu dnia
zeszły ze mnie dwa worki krwi. Wiedziałem, że umieram. Tej decydującej
nocy chciałem być sam. Pożegnałem się z bliskimi, mówiąc: „Chciałbym
umrzeć tak spokojnie jak Jan Paweł II”.
W kwietniu podziwiałem, jak pięknie umierał na oczach całego
świata. Nie myślałem w tamtej chwili o tym, że kiedy żył, był dla mnie
nikim, z wyjątkiem dumy z tego, że Polak jest na takim stanowisku
w Watykanie.
Wyszedłem do swojego pokoju. Tak naprawdę bardzo bałem się śmierci,
a oto ona była o krok ode mnie... To z lęku przed nią odmówiłem: Ojcze
nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę w Boga i Aniele Boży.
Powodowany tym samym lękiem zwróciłem się – w myślach – do Ojca św.
Jana Pawła II, prosząc, bym w tej chwili, w chwili swej śmierci, był
tak spokojny jak on. Sam nie wiem, jak to się stało, że zaraz
po wyrażeniu tej prośby zacząłem mówić – ciągle w myślach – do niego,
jak gdyby był tuż obok mnie…
Nie wiem, jak długo mówiłem. Ile trzeba czasu, by bez pośpiechu,
w atmosferze zaufania i bezpieczeństwa, opowiedzieć dzieje
siedemdziesięcioletniego życia: życia bez Boga? Kontynuowałem swoją
opowieść, aż poczułem się spokojny i zasnąłem.
Rano – ku osłupieniu rodziny – przyszedłem na śniadanie. Zdrowy.
Zdrowy do dziś, na miarę wysportowanego, zahartowanego mężczyzny. Nadal
pracuję. Lekarz powiedział, że to cud. Tak samo mówiła żona. Ja sam nie
znałem pojęcia cudu i tak – wówczas – tego, co zaszło, nie określałem.
Byłem ateistą, ideowym komunistą; twardo chodziłem po ziemi. Wiedziałem
też dobrze, że przy raku prostaty, w takim stadium, jakie było u mnie,
jest tylko jedno wyjście – śmierć. A ja – wbrew wszystkiemu – żyłem
i podjąłem odpowiedzialną pracę, chodząc z tajemnicą uzdrowienia
w sercu.
Powiecie, że to niezwykłe, co mnie spotkało? Zgadzam się. Ale
to tylko wspaniały finał choroby, w najwyższym stopniu zaskakujący wobec
doświadczenia, jakim było moje dotychczasowe życie…
Urodziłem się w 1934 roku w zamożnej i pobożnej rodzinie. W czasie
wojny – jako siedmiolatek – podkradałem się z pomocą więźniom obozu,
niedaleko mojego miasta (musiałem być odważny). To moja ukochana Mama
wpoiła we mnie pacierz, któremu – przez miłość do Niej – pozostawałem
wierny do dzisiaj. Jedna z moich starszych sióstr działała w AK, druga
wyszła za mąż za ważnego urzędnika państwowego. To ona, zaraz po śmierci
Mamy, która zmarła krótko po wojnie, odebrała mnie ojcu i oddała
do domu prowadzonego przez Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci –
komunistyczne i bezwyznaniowe.
Czas powojenny w naszej Ojczyźnie był okresem ideowej walki
z Bogiem i niepodległością Narodu. Ze mnie zrobiono tam zaangażowanego
człowieka ZMP. Jedynie (i aż tyle) moja siostra z AK potajemnie
zaprowadziła mnie kiedyś do pierwszej spowiedzi i Komunii św.
Zaraz po maturze wysłano mnie do wojskowej szkoły partyjnej, a pół
roku później powierzono mi kierownicze stanowisko w ZMP. Działałem
w Bieszczadach, walcząc z „bandami” niepodległościowymi. Dla mnie samego
dziwne jest to, jak dobrze pamiętam, że kiedyś zerwałem kobiecie z szyi
dość duży krzyż i wrzuciłem go w otwarte palenisko pieca.
Zabierając ziemię pod kołchozy, ściągaliśmy ze śmiechem kobiety,
które broniąc swojej ojcowizny, kładły się z obrazami świętych pod koła
traktorów.
Widocznie rokowałem wielkie nadzieje, bo wysłano mnie na studia
do Związku Radzieckiego. Cztery lata. Nie pytajcie, gdzie byłem i jakie
to były studia. Spisałem się dobrze. Umiem znosić głód. Jestem
zahartowany jako doświadczony komandos.
Po powrocie zostałem dyrektorem placówki opiekuńczo-wychowawczej
dla dzieci. Z przekonaniem łamałem ich sumienia. Przeciwnik ustroju –
więc katolik też – był mi wrogiem. Później – będąc pracownikiem etatowym
ZMP, a potem KW PZPR – drwiłem z Kościoła i zdejmowałem krzyże. Jak już
mówiłem, papież był dla mnie nikim. W czasie jednej z jego pielgrzymek
do Ojczyzny byłem tak blisko, że otrzymałem z jego rąk medal, który
jednak, jako nie przedstawiający dla mnie żadnego znaczenia, oddałem
koledze – gorliwemu katolikowi.
W 2004 r. zdiagnozowano u mnie raka prostaty. Zwlekałem z pójściem
do szpitala. Kiedy w końcu syn mnie tam zawiózł siłą, chirurg powiedział
mi, że „jeszcze trzy minuty zwłoki i pękłby panu pęcherz”. Potem była
chemia, pieluchomajtki, pampersy… Cały rok, aż do tego dnia przed
Wigilią.
Dodam jeszcze, że zmagając się ze swoją chorobą, z dziwnym dla mnie
samego zainteresowaniem śledziłem w telewizji ostatnie cierpienia
i śmierć Jana Pawła II. Na razie jednak nic z tego zainteresowania nie
wynikało, aż do dnia przed Wigilią 2005 roku, kiedy to zostałem
uzdrowiony.
Podczas wizyty duszpasterskiej powiedzieliśmy księdzu o moim
uzdrowieniu. Na zbieranie dokumentów i zmianę w życiu duchowym było
jednak jakby za wcześnie.
Nie mówcie mi Państwo, że w życiu istnieją tylko przypadki. Jestem
głęboko przekonany, że dobry Bóg widzi wszystkie nasze kroki. Świadczy
o tym dalszy ciąg mojej historii.
W pierwszą niedzielę adwentu 2006 roku o godzinie 6.15 zjeżdżałem
windą do pracy. Starszy, nieco podniszczony pan z otwartą paczką
papierosów w ręce. W pewnej chwili weszła do windy siostra zakonna
(jechała na poranną Mszę św.). Widziałem ją pierwszy raz. Byliśmy w
windzie tylko we dwoje. Pochwaliłem Pana Boga i powiedziałem: „Proszę
siostry, a mnie to uzdrowił Ojciec św. Jan Paweł II”.
Potem była chwila rozmowy na dworze, w czasie której powiedziałem
jeszcze: „Proszę siostry, ale ja naprawdę żyłem byle jak”. Siostra
powiedziała, że trzeba opis cudu wysłać do Krakowa. Podałem swój adres –
gotowy do współpracy – i każde z nas pobiegło w swoją stronę. Siostra –
jak później powiedziała – z wrażenia zapomniała, gdzie mieszkam, ale
pamięta, że pomyślała: „Facet, trzeba Cię było zapytać o spowiedź”.
Nazajutrz nieoczekiwanie zobaczyłem ją przed wejściem do swego domu.
Umówiliśmy się na rozmowę. I tak się zaczęło moje przygotowanie
do spowiedzi i Komunii św. po przeszło pięćdziesięciu latach – drugi cud
Jana Pawła II, większy niż pierwszy. W czasie pasterki 2006 roku, razem
z żoną (ona po 36 latach) przystąpiliśmy do Komunii św.
Odtąd co miesiąc przystępuję do spowiedzi, a w każdą niedzielę
staram się być na Mszy św. Nie rozstaję się z różańcem i bywa,
że w ciągu doby odmówię jego cztery części. W teczce, z którą chodzę
do pracy, noszę nie tylko kanapki, ale i modlitewnik, z którego modlę
się, gdy mam taką możliwość. Modlę się codziennie: rano, w autobusie,
tramwaju, przed snem. Nie zapomnę nigdy, z jaką siłą przemówiło do mnie
słowo Boże w liturgii Mszy św., gdy zacząłem katechezę przygotowującą
mnie do spowiedzi: Bóg mówi do mnie osobiście! Bardzo często zwracam się
teraz do Ojca św. Jana Pawła II – i zawsze otrzymuję pomoc. Chcę
jeszcze tylko dodać, że przez całe swoje życie, w takim stopniu, w jakim
byłem tego świadomy, starałem się pomagać ludziom.
Źródło: http://www.milujciesie.org.pl/nr/temat_numeru/bylem_ateista.html