Witaj! Szczęść Boże!

Blog ten powstał po to, byśmy wzrastali w wierze zgodnie z Katechizmem Kościoła Katolickiego: U wszystkich ochrzczonych, dzieci i dorosłych, po chrzcie wiara powinna wzrastać. (...)Przygotowanie do chrztu stawia człowieka jedynie na progu nowego życia. KKK 1254

Świadectwo: Jak narkoman stał się "tradsem"

Drugs
Images_of_Money / Foter /
Creative Commons Attribution 2.0 Generic (CC BY 2.0)
Z narkotykami pierwszy raz zetknął się już w szóstej klasie podstawówki. Wówczas był to jednorazowy wybryk. W gimnazjum podobne wyskoki zaczęły się powtarzać. Na granicy znalazł się dopiero w drugiej klasie liceum. Przebudzenie się z amoku przyszło w zaskakujący sposób. W przerwie między skrętem a „ścieżką”, przed ekranem komputera. Michał specjalnie dla portalu Fronda.pl opowiada historię swojego nawrócenia – pisze Aleksander Majewski.

- Słuchaj, wiem, jakie miałeś przejścia. Ostatnio piszę reportaże o ludziach, którzy nawrócili się. Gwarantuję pełną anonimowość – zacząłem nieśmiało. – Artykuł o mnie? Spoko. Tyle, że moja historia nie jest jakaś niezwykła. Nie wiem, czy będę w stanie ciekawie o niej opowiedzieć. W porównaniu do ludzi, których nawrócenie opisywałeś, mój jest dosyć banalny – odpowiedział Michał. – Jeżeli z ćpuna, stałeś się sumiennym uczniem, studentem, w dodatku gorliwym „tradsem”, to już Twoja historia jest ciekawa – odpowiedziałem. – Postaram się – odpowiedział niepewnie Michał.


Wyskoki
Był zdolnym dzieciakiem. Dostawał dobre oceny, wygrał nawet prestiżowy konkurs matematyczny. Jak mówi, pierwsze problemy zaczęły się pod koniec podstawówki. Początkowo były to bójki, alkohol i papierosy. Z narkotykami jeszcze nie zaczynał. – No, może poza jedynym wówczas wyskokiem. Ale to zdarzyło się tylko raz i do końca podstawówki nie tykałem dragów – wspomina. Zaczęło się od rozmowy z kolegami na osiedlowej ławeczce. Żaden z chłopaków nie miał wtedy narkotyków, ale z rozmowy wynikło, że ich załatwienie nie będzie stanowiło większego problemu. No i sprawa została załatwiona przez starszego kolegę, który – jak mówi Michał – zajmował się głównie ćpaniem i chodzeniem po osiedlu z psem. Na pierwszą działkę wydał 120 zł. – Po czasie dowiedziałem się, że zostałem nieźle wycyckany na tej transakcji – śmieje się chłopak. Miał 12 lat, gdy zapalił pierwszego skręta. – Chyba dostałem lewy towar, bo mną nie tąpnęło – wspomina.

Rodzice, dostrzegając zapędy Michała i jego gorsze wyniki w nauce, zdecydowali się posłać syna do prywatnego gimnazjum, aby chronić go przed złym towarzystwem. – To na nic się nie zdało. A może uchroniło mnie przed czymś gorszym? Trudno mi w tej chwili powiedzieć coś na temat tej decyzji – zastanawia się Michał.

To właśnie w gimnazjum znów skołował marihuanę. Tym razem towar nie był „lipny”. Po raz pierwszy „tąpnęło”. – Jak u standardowego palacza marychy: zakręciło mi się w głowie, zaczęło brakować śliny i doświadczyłem, jak to się ładnie mówi, „zaburzonego postrzegania rzeczywistości” – opowiada. Ten rytuał powtarzał raz na tydzień lub dwa. Podobnie z alkoholem. Poznał wtedy nowych ludzi, a celem jego wojaży stało się inne osiedle. Tam też zaczęły się pierwsze poważne zbiórki na „łupa” (pół grama marihuany) i „sztukę” (jeden gram). Wysyłali jedną osobę „ze znajomościami”, która załatwiała towar. Michał jeszcze ich wtedy nie miał. Był „świeży w interesie”. Jak wspomina, nigdy nie mieli problemów z policją. – Nie interesowali się wami? – pytam. – Wiesz, wszyscy ludzie, którzy się tym zajmowali byli z tzw. dobrych domów. No, może poza jednym gościem, który pochodził z patologicznej rodziny. Reszta to głównie domki jednorodzinne, rodzice: przedsiębiorcy, pracownicy administracji, itp. – tłumaczy mój rozmówca.

Apogeum
Tyle, że wówczas narkotyki były tylko weekendową rozrywką. Nie przeszkadzały jeszcze w wypełnianiu codziennych obowiązków. Po drodze, Michał świetnie zdał egzamin gimnazjalny i dostał się do renomowanego liceum. Pierwsza klasa to właściwie kontynuacja gimnazjalnego trybu życia. Dragi jako odskocznia od monotonii tygodnia. Problemy zaczęły się w następnym roku.

To był wyścig o reputację. – Jeśli ktoś poważniej zajmował się dragami, więcej palił, uchodził za gościa godnego szacunku. Im bardziej wnikałeś w interes, tym więcej miałeś. Jako gówniarz miałem wysokie ceny, a z czasem coraz mniejsze. Dużo taniej i dużo więcej – mówi Michał. Nie myślał wtedy o tym, że brnie w nałóg, ale o „lepszym interesie”. W pewnym momencie stało się to rutyną. Z czasem chciał na tym trochę zarobić. – Dilerka to może za duże słowo, ale chciałem mieć coś dla siebie – tłumaczy. Pięć gramów marihuany kosztowało 100 zł, a na mieście można było sprzedać jeden gram za 40-45 zł. Nie wszyscy bawili się w sprzedaż, ale wszyscy dobrzy koledzy Michała z osiedla bawili się w jaranie. W dalszym ciągu nie było problemów z policją. Tylko raz, podczas powrotu z imprezy, na której grała jakaś kiczowata gwiazda pop (jakoś trzeba było zabić czas w małym mieście), gliniarze zwrócili uwagę na dwóch łebków. Podczas przeszukania u Michała znaleźli samarkę, a u jego kolegi fifkę, na której widoczne były ślady po użyciu. Pomimo tego, puścili chłopaków wolno.

- Koncert z tandetną muzyką? Myślałem, że byliście ludźmi „z klimatu”. Bluzy z kapturami, hip-hop, Rychu Peja, itp. – dociekam. – Po prostu się włóczyliśmy, zabijaliśmy nudę. Co do „klimatu”, to faktycznie taki właśnie panował. Tylko jeden kolega nie kreował się na hiphopowca, bo po prostu nie było go stać na takie ciuchy. Ja natomiast nigdy, tak naprawdę, nie przepadałem za hip-hopem, ale słuchałem, bo robili to inni. Nie chciałem się wyłamywać. Nie chciałem wyjść na tzw. ciemniaka i musiałem wiedzieć o czym się mówiło. Masz rację, to było „klimaciarstwo” – tłumaczy mój rozmówca.

Wtedy przestał też myśleć o szkole. Jego myśli zaprzątały „interesy”, działki, „sztuki”, „łupy”… Przyszedł też czas na cięższe narkotyki: haszysz, dropsy, amfetamina, LSD. Narkotykowa uczta zawsze odbywała się w domu któregoś z paczki. U Michała stosunkowo rzadko, bo zawsze ktoś w domu był. – Niektórzy kumple zaczęli wyglądać odstraszająco, więc zapraszanie ich do domu odpadało, ale u innych spokojnie można było znaleźć miejsce – wspomina. Z czasem stało się to drugorzędną sprawą. Wystarczały im garaże, ustronne miejsca na otwartej przestrzeni. Z dobrych domów przenieśli się w świat przemocy, drobnych porachunków i kradzieży. W końcu musieli skądś mieć pieniądze na towar.

Rodzicom trudno było zauważyć staczanie się syna. – Wychodziłem 7:20 z domu, niby do szkoły, a w rzeczywistości do kolegi. Często czekałem, aż zwlecze się z łóżka, a potem wyjście do innego kumpla, który zajmował się rozprowadzaniem towaru. Potem powrót na mieszkanko i ćpanie. Potem do domu albo odwiedziny u następnego kolegi. I tak niemal każdego dnia. Wracałem, mniej więcej wtedy, gdy powinienem wrócić ze szkoły – opowiada Michał.

Jego harmonogram wyszedł na jaw dopiero wtedy, gdy rodzice zaczęli dostawać sygnały ze szkoły, że syn nie pojawia się na lekcjach. Nie zrobiło to jednak na nim większego wrażenia. – Od staruszków dostałem jakiś śmieszny szlaban na komputer, bo wydawało im się, że to dla mnie bardzo ważna sprawa. Nie wiedzieli jednak, że wtedy miałem to już gdzieś. Pociągały mnie już inne rozrywki niż gierki i surfowanie po necie – wspomina chłopak.

Zaczął też tracić kontakt z kolegami ze szkoły. – Chyba przestali mnie lubić – śmieje się Michał. – Zaczęły się pożyczania pieniędzy, kantowanie ludzi, problemy z dochowaniem słowa, terminów, rzadkie wizyty w szkole. Jak to wtedy mówiłem, „robiłem wszystkich w ch…a”. Nie przejmowałem się tym zbytnio.
- A co z wiarą? Przecież deklarowałeś się jako katolik? – pytam – Tak, to prawda. Jak 90% naszego społeczeństwa, z którego np. 40% popiera partię, która jest przeciwko życiu – mówi z sarkazmem chłopak.
Dwa lata przed tym, jak popadł w nałóg, był nawet na pogrzebie Jana Pawła II, ale - jak sam mówi - nie czuł się członkiem „Pokolenia Jana Pawła II”. – To był dla mnie jakiś obcy show, którego w żaden sposób tego nie przeżywałem. Wtedy spędzanie czasu z chłopakami z osiedla było po prostu bezkonkurencyjne – mówi z goryczą Michał. Nie był wówczas w stanie snuć głębszych rozważań duchowych. Robiła to za niego mama. To właśnie ona zorganizowała mu w 2005 r. wycieczkę do Rzymu. Monika jest osobą religijną. Gdy Michał miał wszystko gdzieś, swoje troski zanosiła do kościoła. Nie ustawała w modlitwie. Ojciec chłopaka jest ateistą i niezbyt przychylnie patrzy na sprawy wiary. – Co roku jest u nas awantura czy iść na Wielkanoc do kościoła całą rodziną – opowiada mój rozmówca.

W końcu rodzice zdecydowali się na bardziej radykalne kroki. Zamknęli nawet Michała na dwa tygodnie w domu. Trzymali go pod kluczem i nigdzie nie wychodził. W zamyśle rodziców, miał to być „detoks”, ale jak przyznaje chłopak, zupełnie nie zdał egzaminu. Po dwóch tygodniach wrócił do swoich praktyk. Do osiedla, kumpli, ćpania…

Duchowy detoks
- A kiedy nastąpił przełom? – pytam. – Trudno powiedzieć. Raz zdarzyło się, że poszedłem do kościoła, raz doprowadziłem na moich oczach matkę do płaczu. Coś we mnie się obudziło. Pierwszy raz od bardzo dawna przyszła myśl, że może źle robię, że powinienem coś zmienić. Zacząłem myśleć nad swoim życiem. Chociaż na początku też w głupi sposób. Postawiłem sobie cel: wytrzymać i nie ćpać przez dwa miechy aż do wakacji, załatwić szkołę, a dopiero w lipcu wrócić do dragów. Żeby nie robić przykrości matce. Cudem udało się zdać. Może byłem trochę ciągnięty za uszy, ale jakoś poszło – wspomina.
Miał trochę wolnego czasu, zaczął surfować bez nadziei po necie. Miał konserwatywno-liberalne poglądy, więc - siłą rzeczy - wchodził na prawicowe portale. Tam zauważył sporą aktywność tradycjonalistów. – Z ciekawości zacząłem zastanawiać się o co chodzi w tym całym sporze lefebrystów, sedewakantystów, „indultowców”… Po prostu intrygowało mnie to. Moją uwagę zwrócił jasny i zdecydowany przekaz środowiska tradycjonalistycznego. To z czym kojarzyła mi się do tej pory wiara, nie było w stanie zmienić mojego postępowania. – mówi Michał. – Czy to było w 2007 r., gdy Benedykt XVI „uwolnił” tradycyjną Mszę św.? – Dokładnie. Mówiono o tym w mediach i zwróciłem uwagę na te zagadnienia. Miałem w sobie coś z intelektualisty i dyskusje na ten temat sprowokowały mnie do poszukiwania informacji o tradycyjnej liturgii, nauce, ruchach tradycjonalistycznych.

Postanowił sięgnąć po sacrum. W pobliżu nigdzie nie odprawiano „Tridentiny”, więc chodził na „nową Mszę” do swojego parafialnego kościoła. Początkowo z ciekawości. Zaczęło go to jednak wciągać. Czytał teksty kościelne, stare encykliki, pisma doktorów Kościoła, pilnie śledził informacje dotyczące katolicyzmu. W końcu zaczął się modlić, spowiadać, przystępować do Komunii świętej. Skłoniło go do tego też spotkanie z przedstawicielami środowisk tradycjonalistycznych. - Zacząłem dosyć radykalnie. Poznałem sedewakantystów i osoby związane z Bractwem św. Piusa X. Pociągała mnie, wcześniej wspomniana, jednoznaczność ich stanowiska. Traktowałem to jako odtrutkę na wszystko z czym miałem do tej pory do czynienia – tłumaczy Michał. – To od nich słyszałem stanowcze stwierdzenia, że Bóg jest nie tylko miłosierny, ale również sprawiedliwy. Że zło jest złem. – To trochę dziwne. Miałeś luźny stosunek do narkotyków, a poszedłeś w stronę twardego konserwatyzmu. Z radykalizmu na radykalizm? – dociekam. – Po prostu skonfrontowałem swoje doświadczenie z tym, co mnie zaintrygowało. Dlatego postanowiłem zmienić swoje życie i pójść właśnie w tym kierunku. Taka kalkulacja. Musiałem zmienić swoje podstawy ideowe – śmieje się chłopak.

Rozwijanie swojej duchowości i intelektu pomogło Michałowi pokonywać różne problemy. Dobrze zdał egzamin maturalny i dostał się na studia prawnicze. Dobrze sobie na nich radzi. Od czterech lat nie miał w ustach narkotyków. Rzucił również palenie. Zmiana miejsca tylko poprawiła jego sytuację. Trafił do miasta w którym miał pod dostatkiem swoich ukochanych starych kościołów i upragnionej Mszy Wszechczasów. – Zacząłem więcej się modlić, uczęszczać do kościoła już nie tylko w niedziele, ale również w zwykłe dni tygodnia. Byłem oczarowany bogactwem liturgicznym starego rytu. Msze ciche, śpiewane, rozmaite uroczystości. Stary piękny kościół, sędziwy proboszcz, który tubalnym głosem recytuje modlitwy Mszy św., dostojne gesty i ta niezwykła atmosfera Ofiary. Pokochałem to! Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa i było niezwykle odległe od ponurej przeszłości. Zupełnie inny świat – opowiada z zaangażowaniem.
Jak przyznaje, dzięki uczestnictwu w „Tridentinie”, lepiej przeżywa również „nowe Msze” na które uczęszcza, gdy przyjeżdża do rodzinnego miasta. Nie jest też tak radykalny, jak na początku swojej drogi nawrócenia. – Okrzepłem. Początkowo bardzo interesował mnie sedewakantyzm, potem linia FSSPX, ale dziś deklaruję się po prostu jako katolik, preferujący nadzwyczajną formę rytu rzymskiego – tłumaczy Michał.

Dzięki wsparciu najbliższych, którzy nigdy nie przestali interesować się jego losem, modlitwie matki i nowej pasji prowadzi dziś zupełnie inne życie. Narkotyki go nie interesują. Inni nie mieli tyle szczęścia. Jeden z „osiedlowych kumpli” popełnił samobójstwo w więzieniu. Połknął żyletkę. Miał 24 lata. Drugi przeszedł zawał serca. Nie przejmuje się jednak swoim stanem zdrowia, ciężko mu odłożyć dragi. Chyba pogodził się już ze śmiercią i chce „korzystać z niego na maksa”. Nadal ćpa. Następny siedzi we więzieniu za dilerkę. Nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. Jakiś czas temu Michał spotkał przypadkiem innego dawnego kompana – jest chory psychicznie. Reszta chłopaków nie miała aż tak dramatycznych przejść. Ćpają dalej.
- Tobie się udało. Jakie masz teraz plany? – pytam. – Przede wszystkim chcę skończyć studia, a po nich podjąć pracę. Staram się patrzeć na życie realistycznie. Nie w ciemnych barwach, ale też nie egzaltować się przesadnie przyszłością. Chcę na chłodno oceniać fakty. – Czyli podchodzisz do wszystkiego na spokojnie? - Dokładnie tak. Jak zresztą zaleca nauka katolicka – mówi z uśmiechem Michał.

Aleksander Majewski


Źródło informacji: FRONDA.pl